TDI Euro97 – autobusowe turne

20.07 Rzym.

No to z jakimś dziewięciogodzinnym opóźnieniem lądujemy w Rzymie. Grubo po północy. Wysiadka na dworcu, że pożal się boże. Jeśli ktoś pamięta krakowski dworzec PKS’u jeszcze sprzed 4-5 lat to może sobie wyobrazić. Hmm, no ale żeby w wiecznym mieście taki dworcowy „cud” się zdarzył to nigdy bym się nie spodziewał…

Ale tymczasem cóż robić skoro głucha, lipcowa i do tego dworcowa noc i wszystko poza poczekalnią pozamykane. No skoro tak, to koczujemy w poczekalni. Przycupnięci na ławkach jako tako zmęczyliśmy tę naszą pierwszą, włoską noc. Spać raczej za bardzo się nie dało po trzeba było mieć też oko na bagaże.

Ale i noc się kiedyś kończy i ta ciężka też, jak mówi stare góralskie porzekadło. A że się skończyła to i dworzec ożył, zamrowiło się od ludzi, kasy i sklep dworcowy otwarły swoje podwoje. No to można zaczynać dzień na ziemi włoskiej. A zaczął się w dworcowej toalecie, w sumie niewiele odbiegającej standardem (na plus całe szczęście) od tej rzeszowskiej jeszcze sprzed niespełna roku, dopeiro prawdziwego wc-towego underground’u. Trochę wody na twarz i już lepiej. Teraz plecaki do dworcowej przechowalni i śmig mig po coś do jedzenia, znaczy bułki z dworcowego marketu. Krótki wrzut na ząb i można już szukać biura Eurolines, coby bilet zarezerwować do następnej stacji.

Błądząc w poszukiwaniu, kilkadziesiąt metrów od dworca między drogą ekspresową a zjazdem z niej w kierunku dworca natrafiamy na pas zieleni. Ale ta oaza na asfaltowej pustyni wygląda dziwnie swojsko, jak wysypisko z mojego miasta, pełno tu porozwalanych gratów, starych mebli, w tym nawet prawie że wypasiona „sofa”. A na wersalce człowiek, który na nasz zbłąkany widok podnosi się i podchodzi do nas. Czystą polszczyzną zagaduje, czego szukamy i takie tam, w końcu prosi o parę groszy. Hmm, ale czy my wyglądamy jakbyśmy groszem śmierdzieli? Z krótkiej pogadanki wynika, że gościu tak po prostu tu sobie żyje. Co czwartek przyjeżdża lokalny Caritas, daje parę bułek, szczoteczkę i pastę do zębów, trochę grosza się wysępi i jakoś da się przeżyć. Ano różne są odcienie sposobów na życie. A może to nie sposób a konieczność, przejściowa? Czas odejść i odnaleźć biuro, które jest całkiem niedaleko, prowadzi je blondynka o urodzie bynajmniej nie włoskiej, bardziej słowiańskiej, ale kto to wie. Szybka rezerwacja kursu do Barcelony i już można smigać w miasto, poczuć ducha rzymskiego imperium.

Cel pierwszy-nieśmiertelne koloseum. Trasa biegnie najkrótszą wg mapy trasą, bocznymi, wyludnionymi raczej uliczkami, sprawiającymi mroczne i wilgotne odczucia, wysokie, stare kamienice nie dopuszczają zbyt wiele światła słonecznego. Ale oto i koloseum, z całymi tłumami, kramami i i rzymskimi przebierańcami. Sama budowla ma swój urok, jednak sprawia smętne wrażenie. Do środka z jakichś powodów nie da się wejść, ale przez większe i mniejsze otwory można nieco obczaić środek tego krwiożerczego amfiteatru. A potem można się już wdrapać na pobliska górkę, na której rośnie sosna czy coś innego iglastego. Tu już lepiej, słonko, drzewo, piach i mrówki. Można się rozłożyć, napisać niewysłaną później widokówkę, zjeść bułkę i naenergetyzować się trochę rzymskim słońcem. Słońce to jednak uroczy drink energetyczny, choć niekiedy może zadziałać odwrotnie i wyssać z człowieka wszelką moc, zwłaszcza jak się przyśnie w jego mocnych promieniach…

Dobrze się siedzi ale pora się zbierać i ruszać dalej. Ciąg dalszy przechadzki prowadzi przez pozostałości starożytnego miasta. Wygląda to dość ciekawie, niestety oglądanie nieco a nawet bardzo utrudniają zielone siatki zabezpieczające bo akurat stare miasto jest konserwowane. Może więcej szczęścia dopisze na papieskich włościach. Niestety jednak nie, po dotarciu na miejsce okazuje się, że do żadnego udostępnianego od środka budynku nie można wejść w krótkich spodniach. No nic to można się choć pokręcić chwilę po placu.

Znużeni, na chwilę przysiedliśmy pod okręgiem kolumn otaczających Watykan, a że znużeni to i zmorzył nas sen, tak przytulnie się siedziało. Niestety, boska drzemka nie trwała zbyt długa, bo zjawił się gwardzista czy ochroniarz i wyprosił, że tu jednak nie jest miejsce na drzemkę. Chcąc nie chcąc, trzeba było się zebrać, wobec tego poszwendaliśmy się jeszcze trochę po starym mieście i obraliśmy kurs powrotny na dworzec.

Wracamy, odbieramy bagaże z przechowalni i kupujemy bilet kolejowy do podrzymskiego kempingu znalezionego w przewodniku. Jazda trwa kilkanaście minut, docelowe miejsce stacjonowania całkiem sympatyczne. Już sama stacja wydaje się przyjazna. Skąpany w słońcu budynek, z fasadą z klinkierowej cegły, a na przeciwko niewielkie wzniesienie, rzadko porośnięte drzewami. A na tym wzniesieniu kemping. Uff…w końcu można się rozluźnić i pomyśleć o nocy jako o spokojnym sierpniowym przystanku spędzonym w sowim własnym wygodnym namiocie M-6, w swoim własnym śpiworze choć na włoskiej ziemi. Bez żadnego stresu, że coś zginie podczas snu, bez stresu, że ktoś się przypałęta i zakłóci spokój nocy. Właściwie to ten postój tu był nam jakże potrzebny, pozwolił otrząsnąć się po niedospanych autokarowo-dworcowych nocach.

Czas płynął tu sympatycznie choć leniwie i polegał na wylegiwaniu się przed namiotem, prysznicowaniem się ile tylko dusza i ciało zapragnie i podjadaniu zapasów przyrządzanych na wspaniałej półtoralitrowej butli gazowej. I tu niestety przydarzyło się jedno z największych nieszczęść tej wyprawy. Po przepysznej kolacji upichconej na tym mobilnym wynalazku obudziliśmy się z chęcią na równie przepyszne śniadanie. A tu bum i trach, butla nie odpala. Kręcimy i w te i we wte, bezskutecznie. Do dziś nie wiadomo czy zawiodła technika i szlag trafił uszczelkę, czy człowiek i ktoś nie dokręcił kurka, w każdym bądź razie ostatecznie stwierdzono, że z butli uleciał gaz i jest pusta.

Od tej pory zostajemy skazani na drugi stopień zasilania w proteiny i kalorie czyli popularnie mówiąc bagietkę z czekoladą i zimną fasolę z puszki (no nie licząc epizodu madryckiego). Okazuje się, że w większości krajów w których zagościliśmy nie ma czegoś takiego jak pompowanie butli na choćby stacji benzynowej, jest zasada-o której dowiedzieliśmy się od spotkanego mechanika samochodowego w Barcelonie: „no-butano -butano” (swoją drogą starał nam się to wytłumaczyć przez 15 czy 20 minut), czyli jak dotarło do nas dopiero później dajesz pustą butlę za jakiś czas dostajesz pełną…Ale nic to, bo zwijamy namiot i śpiwory aby udać się do Barcelony.