Roku pewnego a dokładnie 1997 zachciało nam się znów jechać na wyprawę.Tym razem naszym głównym środkiem podróży i jakby domem przyrodnim na ten czas stał się autobus. Po jednym bilecie miesięcznym EuroPass na twarz, przewietrzony namiot ocalały z poprzedniej podróży rowerowej, plecak ze stelażem (trochę przedpotopowym już jak na ten czas), wyładowany sporym zapasem sproszkowanego, sprasowanego i zakonserwowanego jedzenia, w trzos marny grosz i dalej jazda w siną dal.
TDI Euro97 – autobusowe turne
W wyprawie udział wzięły trzy osoby, zgrane i sprawdzone w poprzednich wojażach a w trakcie autobusowej tułaczki lądowaliśmy głownie dużych miastach choć zawitaliśmy również w spokojne i urocze miejsce nad Oceanem Atlantyckim. Trasa przebiegła wg poniższego menu podróży:
KATOWICE -> RZYM -> BARCELONA -> MADRYT -> BORDO -> OCEAN -> LONDYN -> PARYŻ -> AMSTERDAM -> KRAKÓW -> FINISZ
18.07 Katowice. Najblizszą stacją startową w drodze do pierwszego celu czyli Rzymu stały się Katowice. Jazda do tego terminalu minęła jakoś niezbyt pamiętliwie i dość beznamiętnie bo nie mogę jej jakoś odtworzyć w pamięci. Wysiadka na dworcu głównym PKP, a że było z ponad godzinę do odjazdu to przysiedliśmy na ławce obok, przy stanowiskach z autobusami. No ale jakoś dziwnie nie podjeżdżały żadne transportery wyglądające na międzynarodowe ani nawet krajowe, dalekobieżne. Szybkie zasięgnięcie informacji i okazało się, że to nie ten dworzec. No to w te pędy na ten właściwy.
Zdążyliśmy, choć zmachani dokumentnie. Krótki oddech, sprawdzenie blankietów pokładowych przez obsługę i można było zasiąć. Autobus elegancja, niemalże Francja, (choć Francję to ja zobaczę dopiero za dni parę i wcale nie nie okaże się taka elegancka), czysty, z miłą obsługą i kibelkiem oraz zdaje się, że klimatyzacją. To jedziemy już spokojnie, na Rzym. Głównym moim zajęciem jest patrzenie przez okna na mijane krajobrazy. Albo przysypianie. Teraz to jeszcze nic z tym przysypianiem, od następnego etapu to dopiero będę ciął komara niemalże zaraz po zajęciu miejsca, często – w bezwładności snu – waląc głową w szybę, co mnie na krótkie momenty przywracało do świadomości.
Spokojna jazda skończyła się gdzieś na Słowacji, słońce zaczynało ładnie i spokojnie zachodzić. Ale ten sielski, niemalże litewski, pandadeuszowski spokój zakłóciła wrzawa, która się podniosła na przodzie autobusy i wkrótce dotarła i w mój autobusowy, do tej pory niezmącony rewir.
I nim słowackie słońce zdążyło dotknąć horyzontu autobus stanął gdzieś przy drodze w słowackim polu. Piloci wysiedli, zaczęli oglądać przód autobusu z którego unosił się niewielki dymek, bynajmniej nie od papierosa. Podjeżdżamy do najbliższego napotkanego miejsca, w którym można wydać komendę maszyny stop i usłyszeć komunikat, że jest mała usterka i będzie -ale nie za długi postój- aż do czasu przybycia posiłków.
Nie, no spoko luz jak to mówią starzy górale. Mi się tam nigdzie nie spieszy a i miejsce w którym rzucono kotwicę akurat takie jak lubię. Gdzieś na rogatkach małego miasteczka słowackiego czy nawet wioski, w dole pola uprawne, zapach zachodzącego słońca, zupełnie jak za czasów, gdy u dziadka, wieczorem wracało się wozem z pola. Mały dymek z papierosa mógłby zupełnie przyzwoicie dopełnić ten widok…
Krążę to po miejscu parkowania to przesiaduję w autobusie, przez okno widzę jak jakaś para z pieskiem stara się złapać stopa. Marnie im to idzie, długo, długo nic, aż z tej niecierpliwości przyklękają i składają ręce do kierowców…Tak czy siak w końcu udaje im się złapać jakiś transport. Ano stop w niektórych miejscach to faktycznie ciężki i niewdzięczny kawałek podróżniczego chleba.
Ale dość o stopie bo oto przybywa dyliżans zastępczy, po ponad dziewięciu godzinach przymusowego postoju możemy ruszyć dalej na Rzym…Teraz już bez żadnych turbulencji…